Na molo wybrałem się w połowie tygodnia. Było późne popołudnie. Słońce zaczęło przybierać lekko pomarańczowawą barwę. Wiatr uspokajał się, chociaż rozkołysane morze uderzało jeszcze kolejnymi kaskadami fal o piaszczyste plaże. Gdzieś w oddali, na linii horyzontu widać było żagiel jakiegoś jachtu. W górze krążyły stada krzykliwych mew. Na szczycie mola było już kilkunastu wędkujących. Większość łowiła na przemyślne zestawy z kilkoma przyponami. Ich wędki ustawione były pionowo, a wędkujący obserwowali zachowanie się szczytówek. Ja zarzuciłem na przelotowy spławik. Na haczyku miałem pęczek czerwonych robaków, które wydawały mi się dość uniwersalną przynętą, nawet tutaj, w miejscu gdzie Słupia wpadała do morza. Rzuciłem po wewnętrznej stronie mola, jakieś osiem metrów od brzegu. Do lustra wody było jakieś cztery metry, więc gdyby wziął jakiś olbrzym, to z jego wyciągnięciem byłyby spore problemy. Ale, jak opowiadali mi stali bywalcy tego łowiska, tutaj łowi się co najwyżej pół kilogramowe płocie. Czasami trafi się większy okoń. A takie ryby wyciąga się bez użycia podbieraka, który na tak wysokim molo i tak do niczego by się nie przydał.
Do siódmej wieczorem złowiłem jedną niewielką płotkę i jednego okonka. Zarzuciłem raz jeszcze. Spławik łagodnie kołysał się na wodzie. Odłożyłem kij i oddałem się obserwowaniu portu, z którego akurat wypływał wycieczkowy statek. Słońce coraz bardziej chyliło się ku zachodowi, ale nie straciło jeszcze swojej pomarańczowej barwy. Czerwonawe robiło się jeszcze później, gdy zbliżało się do linii horyzontu. Z zadumy wyrwało mnie mimowolne spojrzenie na spławik. Zaraz, zaraz… a gdzież on się podział? Po chwili spławik wynurzył się. Jak zwykle odezwała się adrenalina. Było branie. Czy spławik drgnie ponownie? Czy nie przegapiłem brania? Po chwili spławik znów gwałtownie zanurzył się pod wodę. Zaciąłem i poczułem znajomy opór niechybnie świadczący, że na haczyku miałem kolejną zdobycz. Po lekkim wygięciu szczytówki i niezbyt silnym oporze zorientowałem się, że zdobycz nie będzie wielka. Podholowałem ją bez problemu do mola i zacząłem wyciągać na górę. To była niewielka, może piętnastocentymetrowa płotka. I wtedy wydarzyło się coś, co rozbawiło większość wędkujących, a mnie wprawiło w osłupienie. Nagle, jak grom z jasnego nieba, na moją rybkę rzuciła się z góry jakaś mewa. Zamarłem. Szczytówka wygięła się w pałąk. Po kilku sekundach zacząłem skręcać kołowrotek. W górę zaczęła wędrować nie tylko moja płotka, ale również uczepiona niej mewa, która próbowała skraść moją zdobycz. Ptak wypuścił rybę dopiero wtedy, gdy ta znalazła się niemal na wysokości mojej twarzy.
Drżącymi z emocji wyczepiłem lekko poranioną płotkę i wrzuciłem ją z powrotem do wody. Po chwili znów zobaczyłem moją mewę. Gdy płotka chlupnęła cicho w taflę wody, niemal w tym samym momencie usłyszałem głośny plusk spowodowany atakiem białego ptaka. Widocznie płotka była mu przeznaczona. I od tego przeznaczenia nie zdołała się już uwolnić.
(Ciąg dalszy za tydzień)
Jakub Kleń
· Napisane przez Administrator
dnia August 09 2007
1413 czytań ·
Ten serwis używa cookies i podobnych technologii (brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to)Prezentowane na stronie internetowej informacje stanowią tylko część materiałów, które w całości znaleźć można w wersji drukowanej "Głosu - Tygodnika Nowohuckiego".