W jednej z ogólnopolskich gazet napisano niedawno, że Małopolska jest krajowym „zagłębiem lustracyjnym”. Gazeta ta, od zawsze bardzo niechętna ujawnianiu prawdy o komunistycznej przeszłości, miała na myśli częstsze – jej zdaniem – niż w innych regionach fakty podawania do publicznej wiadomości nazwisk tajnych współpracowników Urzędu Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa z lat 1944-1989.
Rzeczywiście w Krakowie i w Małopolsce wiele się ostatnio wydarzyło. A to znani działacze „Solidarności”, tacy jak Barbara Niemiec czy Ryszard Majdzik, ujawnili w prasie nazwiska konfidentów, którzy donosili na nich w czasach PRL-u. A to przywódcy oporu przeciwko stanowi wojennemu w Nowej Hucie wezwali byłych donosicieli do publicznego ujawnienia swoich nazwisk, zanim uczynią to za nich ich dawne ofiary. Akcja ta już przyniosła nadspodziewanie dobre efekty. Ponadto na niektórych uczelniach powołano zespoły do zbadania działalności donosicieli, w mediach wyszły na jaw przypadki zatajania ponurej przeszłości przez czynnych obecnie dziennikarzy, wielu konfidentów ujawniono też w innych ośrodkach Małopolski, m. in. w Nowym Sączu i Gorlicach. Wszystko wskazuje na to, że wpływowe lobby agentów, dotąd dość skutecznie blokujące odkrywanie prawdy (przypomnę tylko histerię rozpętaną wokół tzw. „listy Wildsteina” czy przy okazji – rzadkich przecież – przypadków sprzeniewierzania się powołaniu przez osoby duchowne), stopniowo traci społeczne poparcie i przechodzi do defensywy. Ta defensywa polega przede wszystkim na zaprzeczaniu faktom, a także na uruchamianiu procedur prawnych nie tyle podważających te fakty, co raczej świadczących, że rozmaite kruczki mogą okazać się ważniejsze od dochodzenia elementarnej sprawiedliwości. W języku przestępców takie postępowanie nazywa się „iść w zaparte”.
Strach jest złym doradcą i powinni o tym pamiętać zarówno byli konfidenci, jak i ich polityczni sojusznicy. Znane są niestety nazwiska osób przez lata gorliwie zwalczających lustrację i krytykujących rozszerzanie dostępu do dokumentów bezpieki, którzy następnie sami okazywali się tajnymi współpracownikami UB i SB. Gdy stało się jasne, że zniszczenie teczek wielu konfidentów wcale nie chroni ich przed odkryciem prawdy, ponieważ w rozmaitych innych materiałach zachowały się liczne kopie, odpisy, mikrofilmy czy kartoteki, pozwalające dokładnie odtworzyć ich niecny proceder, panika ogarnęła nawet tych, którzy dotąd byli pewni swojej bezkarności. W dodatku ugrupowania, które zwyciężyły w wyborach parlamentarnych w 2005 roku, planują takie zmiany w ustawodawstwie, które pozwolą wreszcie przyspieszyć lustracje i uporać się z problemem komunistycznej agentury.
W ostatnich latach PRL czynnych było około stu tysięcy tajnych współpracowników bezpieki. Nazwiska większości z nich prawdopodobnie poznamy w ciągu najbliższych lat. Warto jednak pamiętać o hierarchii spraw w okresie dyktatury PZPR oraz o skali odpowiedzialności za społeczną, gospodarczą i moralną katastrofę, do jakiej doprowadzono w tamtym okresie. Współpracownicy bezpieki byli pozyskiwani, opłacani, kierowani („prowadzeni”) i rozliczani przez funkcjonariuszy tajnej policji politycznej. To ci funkcjonariusze, a także współpracujący z nimi aparat komunistycznej „sprawiedliwości”, ponoszą większą odpowiedzialność za wyrządzone zło niż służący im konfidenci. A z kolei funkcjonariusze bezpieki podlegali funkcjonariuszom komunistycznego państwa, rozmaitym sekretarzom, przewodniczącym, generałom. To do nich, a nie do historyków i byłych działaczy opozycji powinni mieć dziś pretensje ujawniani tajni współpracownicy. To im powinni wytaczać procesy o zadośćuczynienie za lata strachu, poniżenia i wstydu.
Ryszard Terlecki
· Napisane przez Administrator
dnia January 26 2006
1807 czytań ·
Ten serwis używa cookies i podobnych technologii (brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to)Prezentowane na stronie internetowej informacje stanowią tylko część materiałów, które w całości znaleźć można w wersji drukowanej "Głosu - Tygodnika Nowohuckiego".