Lipcowe upały przypomniały mi pewną przygodę, która przydarzyła mi się na początku lat dziewięćdziesiątych nad jeziorem czchowskim. Też był lipiec, i też było wyjątkowo gorąco. Z nieba lał się żar. A ja, wraz z kolegą siedziałem nad wodą obserwując nieruchome sygnalizacyjne bombki, zwisające smutno na żyłkach. Ale zacznę od początku.
Oczywiście na ryby wybraliśmy się wczesnym świtem. Już o wpół do czwartek rano siedzieliśmy w samochodzie. Było jeszcze szaro, ale gdy dojeżdżaliśmy do Tropia robiło się coraz jaśniej. Samochód zostawiliśmy obok tamtejszego cmentarza. Przeszliśmy kawałek przez las wzdłuż wody i po dziesięciu minutach znaleźliśmy się na sympatycznej łączce. Miejsce było odwiedzane przez wędkarzy, o czym świadczył drewniany pomost, kawałki żyłek i ślady ogniska. Robiliśmy mały obozik, zarzuciliśmy po dwie gruntówki, rozpaliliśmy niewielkie ognisko i zabraliśmy się za przygotowanie śniadania. Około piątej zaczęły się pierwsze brania. Do szóstej mieliśmy już pięć ładnych leszczy. Taki na trzydzieści, trzydzieści pięć centymetrów. Po szóstej brania ustały. Zza lasy wychyliło się słońce. Zapowiadał się skwarny, lipcowy dzień. Prawie bez wiatru, a na niebie ani jednej chmurki. Na szczęście polanka była niewielka, a wokół był las, więc w największy upał mogliśmy liczyć na trochę cienia. O dziewiątej zaczęliśmy dyskusję na temat powrotu. Przecież przez trzy godziny nie było ani jednego brania. I wtedy, na kiju kolegi bombka nerwowo poruszyła się, zadrgała. Zadrgała jeszcze raz i uderzyła w kij. Kolega zaciął. Po chwili w podbieraku miał już niewielkiego okonia. Okoń nie był imponujący (gdzieś pod dwadzieścia centymetrów), ale co najważniejsze, od razu wróciła chęć do łowienia. Szybko sprawdziliśmy przynęty na każdym z zestawów. Zanęciliśmy jeszcze raz łowisko i… czekaliśmy na kolejne brania. Tymczasem brań, oprócz tego jednego, okoniowego, nadal nie było. Tymczasem mijała dziesiąta, jedenasta. Robiło się coraz bardziej gorąco. Wreszcie przyrzekliśmy sobie, że w południe kończymy. I wtedy wydarzyło się coś, co pamiętam do dzisiaj. Było może piętnaście minut przed godziną dwunastą, gdy na moim kiju bombka delikatnie drgnęła. Po chwili znieruchomiała. Adrenalina zadziała pobudzająco. Serce zaczęło bić szybciej. Stałem przy kiju i patrzyłem. Po paru sekundach bombka powoli, powoli zaczęła piąć się w górę. Gdy była przy samym kiju zaciąłem. Poczułem charakterystyczny opór. – Mam – krzyknąłem stronę kolegi. Starając się nie dopuścić do luzu na żyłce zacząłem hol w kierunku brzegu. Ryba dość szybo osłabła, ale ciężar wskazywał, że nie był to jakiś drobiazg. – Daj podbierak – zawołałem do kolego. Zresztą zupełnie niepotrzebnie, bo ten widząc co się dzieje, stał tuż za mną z podbierakiem w ręce. Wreszcie jakieś dwa metry od brzegu zobaczyłem grzbiet. Czyżby leszcz? Leszcze nie są zbyt waleczne. Nie to była płoć. Chyba największa, jaką kiedykolwiek złowiłem. Mierzyła trzydzieści cztery centymetry. Połakomiła się kilka białych robaków. W gorące, lipcowe południe.
Jakub Kleń
· Napisane przez Administrator
dnia August 03 2006
1581 czytań ·
Ten serwis używa cookies i podobnych technologii (brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to)Prezentowane na stronie internetowej informacje stanowią tylko część materiałów, które w całości znaleźć można w wersji drukowanej "Głosu - Tygodnika Nowohuckiego".