POZA GRANICĄ SKARGI …
Dodane przez Administrator dnia 04/02/2010 12:48:14
Zofia z dzieciństwa pamiętała smak kaszy: ciepłej, bezpiecznej, matczynej. Podczas wojny, kasza była dla niej niczym magdalenka Prousta. Z jednym wyjątkiem: ona wypełniała smak wspomnień, nie tracąc czasu z oczu. Gdyby teraz mogła cofnąć czas…
Talerz ciepłej kaszy powoli stygł na stole. Można go w każdej chwili podgrzać, dzięki mikrofalówkom na korytarzu. Ręka Zofii zacisnęła się mocniej, jakby chciała zatrzymać życie i nieodwracalny proces reakcji chemicznych. Czuła ciepło innej dłoni: nie była sama. Tak zgasła, z ręką w mojej ręce. Nieprzypadkowo emblematem hospicjum są dwie wspierające się dłonie.
Treść rozszerzona
Nowohucki lazaret
Nazwa „lazaret" wywodzi się od imienia św. Łazarza, który był opiekunem chorych na trąd i od nazwy wyspy w pobliżu Wenecji, na której stał kościół Santa Maria di Nazaretto. Chorzy na trąd już za życia byli skazani na śmierć, przymusowo przebywali poza murami miasta. Ropiejące rany, otwarte owrzodzenia na skórze, odpadające i rozkładające ciało wydzielało odór zgnilizny. Trąd z prężnych ciał ludzi, czynił bezużyteczne odpadki. Tak, jak w „Poemacie dla dorosłych” Adama Ważyka:
„w węglowym czadzie, w powolnej męczarni,
z niej się wytapia robotnicza klasa.
Dużo odpadków. A na razie kasza”.
To, że trąd był nieuleczalną chorobą i powodował tak straszne dolegliwości, tłumaczy decyzję ówczesnych radnych miast o odosobnieniu trędowatych. Ale czy ją usprawiedliwia? Czy człowiek może być „kaszą”?
Na to pytanie znaleźli odpowiedź ludzie pełni miłosierdzia, którzy zajęli się wyrzutkami społeczeństwa. Tak powstał w IX wieku, w Ziemi Świętej Zakon św. Łazarza. Głównym zadaniem organizacji była opieka nad ludźmi nieuleczalnie chorymi. I tak pozostaje do dziś. Obecnie w Krakowie zakon liczy około trzydziestu członków. Niektórzy z nich, czynnie działają w instytucji pod patronatem tego samego świętego: hospicjum świętego Łazarza. Chociaż współczesna medycyna osiągnęła niezwykłe postępy, choroby nieuleczalne wciąż są plagą naszych czasów. Do takich chorób należy nowotwór złośliwy, nazywany rakiem. Zanim powiesz „mnie to nie dotyczy”, wiedz, że obecnie na świecie „tylko” na raka, umiera cztery miliony osób w ciągu roku!
Historia hospicjum z Nowej Huty sięga roku 1977, związana jest z postacią metropolity krakowskiego księdza kardynała Karola Wojtyły. Dzięki niemu powstał Zespół Studyjny, później Synodalny, przy parafii Królowej Polski w Nowej Hucie, działający przy kościele „Arka Pana”. To on na proboszcza pierwszego kościoła Arki Pana w Nowej Hucie, zaproponował księdza Józefa Gorzelanego.
O tym, że legendarny proboszcz, kapelan Zakonu świętego Łazarza i współtwórca Hospicjum głęboko wyrył się w sercach i pamięci nowohucian, świadczy rondo nowohuckie, jego imienia. Pamiętam go, jak podczas jednej z ostatnich swoich wigilii w hospicjum ks. Józef, symbol oporu Kościoła wobec prób ateizacji Nowej Huty, z uśmiechem rozdawał papierowe aniołki na choinkę.
Serca Nowej Huty
Hospicjum to szpital, który paradoksalnie już nie leczy ciała, ale próbuje wspólnie z terminalnie chorym godnie przeżyć jego ostatnie chwile i przynieść ulgę duszy. Ale hospicjum, to nie tylko budynek i chorzy. - Hospicjum to służba miłości - twierdzi prezes Zarządu Jolanta Stokłosa. Tutaj miłości bliźniego służy ponad setka wolontariuszy. Chluba Nowej Huty: największa liczba w Polsce! Od symbolu hospicjum, żółtych żonkilków, zwani „Żonkilami Nadziei”.
Wolontariusze. Kim są, skoro potrafią stanąć oko w oko ze śmiercią i ujarzmiać ją uśmiechem? Mają „serca na dłoni”. Niby czerwone, z tkanki mięśniowej poprzecznie prążkowanej sercowej, a pancerne. Takie jak te, żołnierskie serca pod Monte Cassino, walczące i bijące dla wroga na trwogę, dopóki ten nie zatrzymał ich jednym pociskiem. Z pocisków wyciągniętych z polskich żołnierskich serc, powstała nowohucka Matka Boża Pancerna. Jedyna na świecie, waży 10 kilogramów i mierzy 60 cm wysokości. Znajduje się obok hospicjum, w kościele Arka Pana w Bieńczycach, w kaplicy pojednania (wejście od ulicy Obrońców Krzyża). Na ścianie, która imituje mur oświęcimski, z obozową drogą krzyżową i napisem w języku hebrajskim „shalom”.
Wbrew pozorom, choć liczy się każda para rąk, nie każdy człowiek może zostać wolontariuszem i posługiwać terminalnie chorym pacjentom. Nie wystarczy tylko sama dobra wola. - Kandydat na wolontariusza nie może leczyć się w poradni zdrowia psychicznego - mówi koordynator wolontariatu Ewa Bodek. - Jeśli sam był osierocony, nie powinien podejmować posługi do sześciu miesięcy po śmierci kogoś bliskiego. Nie przyjmujemy też osób należących do sekt.
Cel wolontariusza? Robić małe cuda w dużych ilościach. W hospicjum, każdy uśmiech na twarzy chorego, każda darowana przez Opatrzność nowa chwila życia, jest takim cudem. Sama obecność wolontariusza, jest małym cudem niepamięci. Nie o chorobie, lecz o swoich bliskich, a raczej „dalekich”, których czasem, nawet w wyjątkowy wigilijny wieczór obok chorego nie ma.
- Robię to, co robię po prostu dlatego, że chciałabym, żeby ktoś zrobił dla mnie to samo, gdybym znalazła się w takiej sytuacji - wyznaje Anka. Są wśród wolontariuszy osoby, które same przeszły przez doświadczenie straty bliskiej osoby chorej na raka. Jadwiga przeżyła stratę męża, chorego na raka jelita grubego - Sama byłam osierocona, teraz chcę oddać trochę tego, co dostałam, innym. Wiem, jakie to ważne nie być samym, w tak bolesnym doświadczeniu.
Spytaj ich, czy nie marnują czasu? Ja spytałam. Wszyscy zgodnie twierdzą, że wolontariat może być sposobem na życie. Zarażają tym swoich przyjaciół, znajomych, rodziny. Wśród wolontariuszy są dwie pary małżeńskie, które zgodnie posługują chorym i dzielą z nimi swoim wolnym czasem. - To niesamowite miejsce mówi o hospicjum Lidka. – Przyciąga mnie jak magnes. Gdy jestem tutaj to czuję, że mam swoje miejsce na ziemi, że naprawdę mogę namacalnie pomóc drugiemu człowiekowi. Czuję się potrzebna i dzięki tej pracy mam dystans do tego, co mnie samą spotyka w życiu, do swoich codziennych kłopotów. A życie osobiste? Jedna z par poznała się i pokochała posługując tutaj. Doczekali się szczęśliwie potomstwa, choć są tak skromni, że nie namówiłam ich na zwierzenia.
Zanim kandydat na wolontariusza podejmie posługę, zacznie pomagać i zdobywać doświadczenie oraz własne wspomnienia, musi ukończyć specjalny kurs. Część teoretyczna to wykłady lekarzy, pielęgniarek, psychologa, a nawet księdza. Część praktyczna obejmuje zajęcia z pielęgnacji chorego. Po ukończeniu kursu kandydat pisze test i jeśli go zaliczy, staje się wolontariuszem.
To co uderza na kursie, to skupienie słuchaczy, ich zaangażowanie i poczucie humoru. - Na kursie dowiedziałam się niezwykle ważnych rzeczy, ale i wyniosłam coś dla siebie – żartuje jedne z kandydatek - to, że przy pielęgnacji oka, oko powinno się przemywać od zewnętrznej strony do kącika, aby na przykład nie zabrudzić ropą. Przyda mi się to we własnym makijażu, bo do tej pory naciągałam sobie skórę nie wiedząc, że robię sobie zmarszczki.
Dlaczego pomagają innym, dlaczego wybrali właśnie taką drogę wolontariatu, a nie inną? Niechętnie o tym mówią, nawet między sobą. - Na razie chce wytrwać do końca kursu, a potem stawiam sobie poprzeczkę do końca roku. Snuje plany młody wolontariusz. Nieco starszy kolega opowiada: - jestem samotny i to ksiądz przy spowiedzi mi powiedział, jesteś sam bez rodziny, zrobiłbyś coś pożytecznego dla innych. Więc wziąłem to sobie do serca i jestem. Kobiet wśród wolontariuszy jest zdecydowanie więcej. Wolontariuszki nie kierują się emocjami, racjonalnie tłumaczą swoją służbę.
Co w pracy wolontariusza jest najtrudniejszą posługą? Czy trudno schorowanym, ale obcym osobom zmieniać pampersy, karmić je, rozmawiać, pocieszać. Wolontariat to powołanie i pasja, tak jak… bycie reporterem. Porównaj wypowiedź Kasi wolontariuszki i reportera: - Najtrudniejszą rzeczą jest przełamanie pierwszego oporu, tej myśli, że ja sobie nie poradzę i nie wytrwam, to po co próbować. Trzeba zacząć od uśmiechu i pokory. Chorzy są dla nas bardzo wyrozumiali, zdarzają się wpadki, zniechęcenia, ale tak jak Matka Teresa z Kalkuty, trzeba trwać „mimo wszystko. Ryszard Kapuściński pisał niemal to samo, w „Autoportrecie reportera”: Pierwszy kontakt z obcym człowiekiem wiąże się z napięciem, zderzeniem dwóch różnych osobowości (…). Najlepsza droga do przełamania pierwszego oporu jest uśmiech. Trzeba uśmiechnąć się do drugiego człowieka.
Kiedy wolontariusz idzie na emeryturę? Oddajmy głos ponownie Kapuścińskiemu: Nie przewiduję przejścia na emeryturę z bardzo prostego powodu. W tym fachu nie ma czegoś takiego (…) to mój sposób na Życie.
Współcześni trędowaci
Na dwóch oddziałach, biją 32. serca, spragnione miłości. Jakie mają potrzeby? Takie jak i ty, i ja: być wysłuchanym, przytulonym, trzymanym za rękę, czuć się potrzebnym, kochanym. Wiedzieć co dzieje się „na świecie”. („Na świecie”, czyli wszędzie poza hospicjum). „Tylko”, czy „aż” tyle?
Co zostaje po chorym, puste łóżko? Niedługo, bo oczekujących na przyjęcie jest więcej niż miejsc. Może wspomnienia…
Te, które uczą nowego spojrzenia na świat: Zżymałam się, kiedy do umierającej matki przychodził syn i oglądał z nią bez słowa telewizję, a potem wychodził. A ze mną matka rozmawiała, ze brakuje jej rozmowy od serca, o jej śmierci. Miałam ochotę go zwymyślać, że jest nieczuły. Dopiero gdy zobaczyłam łzy w jego oczach, czasem doszłam do wniosku, że sama obecność kogoś z rodziny też dużo znaczy. Wiele osób nie ma możliwości i oglądania telewizji z krewnym.
Te, które wzruszają, o pani Helenie, która okupację przeżyła jako szesnastoletnia dziewczyna. Sama była kopalnią wiedzy o historii Polski, tej przeżytej na własnej skórze. Chętnie opowiadała o tym, jak uciekała przed Niemcami, zimą bez okrycia, jak partyzanci chronili się przed nimi na cmentarzu i jak to miejscowy proboszcz przekonywał swojego psa Asia, żeby ten szczekaniem ich nie wydał. I mądre psisko, jak na patriotę przystało, posłuchało proboszcza…
Bywają wspomnienia podszyte czarnym humorem. Jedna z pielęgniarek wspominała na kursie: zaginęła choremu… sztuczna szczęka. Byłam przy tym obecna i niestety zostałam pierwszą oskarżoną. Była to rzecz przykra, bo jak wiadomo, trudno osobie leżącej, wziąć odcisk na nową protezę. Rodzina była zbulwersowana, groziła nawet sprawą sądową. Na szczęście okazało się, że po kilku dniach się odnalazła: chory wsadził szczękę do kieszeni swojej piżamy, a tą oddano do pralni.
+ + +
Nie ma dzisiaj w Nowej Hucie trędowatych, choć istnieje realne zagrożenie pandemią wirusa świńskiej grypy. Paradoksem naszych czasów pozostaje fakt, że jednak „trędowaci” wciąż istnieją, poza marginesem społeczeństwa, za naszą cichą zgodą i milczeniem, być może murem niewiedzy. My współcześni „skazani na sukces”, wykluczamy ze społeczeństwa „skazanych na śmierć”.
Trędowaci na widok każdego człowieka mieli obowiązek krzyczeć, o tym, że są chorzy. W hospicjum pacjenci nie krzyczą na widok drugiego człowieka, nie tylko dlatego, że rak nie jest chorobą zakaźną. Nie krzyczą, bo tego drugiego człowieka, po prostu często obok nich nie ma. Jeśli już słychać krzyk, jest to okrzyk bólu, lub wycie człowieka, słyszałeś taki odgłos? Możesz sobie go wyobrazić? Nie straszę Cię, raczej rzadko się zdarza. W hospicjum panuje cisza. Pacjenci nie krzyczą, bo często już nie mają siły, nawet na szept. Ten niemy krzyk, ta cisza jest jednak wołaniem o pomoc. Wwierca się w uszy. Poza granicą skargi jest już tylko wymowna cisza. Czy Ty ją słyszysz?
Ryszard Kapuściński, gdyby żył, dziś napisałby o tej walce z ciszą znieczulicy, „walce, która trwa, która musi przybrać na sile. Będziemy do tej walki wracać, będziemy o niej pisać. Pisać, tzn. także brać w niej udział - większy i pełniejszy, niż dotychczas”. To też jest prawda o Nowej Hucie!
Monika Hyla
Tekst został wyróżniony na Ogólnopolskim Konkursie na Reportaż im. Ryszarda Kapuścińskiego, zorganizowanym w roku 2009 przez Ośrodek Kultury im. C. K. Norwida.