[2012.09.20] SYNDROM PARKINSONA
Dodane przez Administrator dnia 20/09/2012 19:56:08
Armia urzędników w Polsce rośnie w zastraszający sposób. W PRL, kraju, który ponoć był omnipotentnym i scentralizowanym, było 150 tys. urzędników. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych przed wejściem Polski do Unii Europejskiej urzędników przybyło niewielu bo tylko ok. 10 tysięcy. A obecnie jak państwo sądzicie, ile mamy urzędników? Czterokrotnie więcej, bo jest ich 650 tysięcy, licząc wszystkich zatrudnionych w administracji rządowej i samorządowej, obronie narodowej i zakładach budżetowych takich jak ZUS, czy NFZ. Same płace tych urzędników kosztują nas podatników ok. 32 mld zł. Jeśli do tego dodamy koszty obsługi tych stanowisk pracy, szkolenia, fundusze socjalne, to zrobi się z tego blisko 40 mld zł. To jest więcej niż dziura budżetowa. Oczywiście nie da się zredukować urzędników do zera, bo aparat państwa musi funkcjonować, ale na pewno nie w takim wymiarze. Śmiało można powrócić do czasów, kiedy tych urzędników byłoby ponownie czterokrotnie mniej. Na pewno zwykli zjadacze chleba nie zauważyliby pogorszenia obsługi, a powiem byłoby wręcz odwrotnie, że najprawdopodobniej ta obsługa uległaby usprawnieniu.
Dzisiaj wielu urzędników, aby udowodnić potrzebę swojego istnienia wymyśla różne biurokratyczne kruczki, a to dostarczanie przeróżnych zaświadczeń, wydłużanie terminu załatwienia sprawy, aby mieć więcej czasu na picie kawki i spożywanie drugich i trzecich śniadanek, a może i podwieczorków. I to wszystko za nasze pieniądze podatników, bo tę sferę finansujemy z podatków. Dzisiaj najważniejszym probierzem dobrego programu i działania partii, która zmierza do zdobycia władzy lub jej sprawowania powinno być wyraźne określenie, co zrobić z tą armią darmozjadów i jak ją zredukować. Niestety obecne największe partie, czyli PO i PiS nie mają w tej sprawie żadnego programu. PO owszem obiecywało zmniejszenie liczby urzędników, ale w praktyce w czasie sprawowania kilku lat władzy, tę armię zdecydowanie powiększyło. PiS coś tam mówi o tych sprawach, ale obawiam się, że wygłodniała rzesza działaczy tej partii i ich rodzin tylko czeka na to, aby wysadzić totumfackich PO i umiejscowić tam swoich ludzi.
Tylko w administracji centralnej pracuje ponad 300 tys. ludzi, w ostatnich latach sprawowania władzy mimo zapowiedzi rządu o redukcji o ok. 20 tys., przybyło ich 17 tys. Stąd sfomułowanie prof. Krzysztofa Rybińskiego z Wyższej Szkoły Ekonomiczno-Informatycznej z Warszawy, że ten proces zwiększania liczby urzędników to syndrom Parkinsona. Dlaczego? Choroba Parkinsona jest bardzo groźna i polega na postępującym upośledzeniu mózgu, który odpowiada za prawidłowe funkcjonowanie organizmu. W zasadzie na obecnym etapie rozwoju medycyny jest to choroba nieuleczalna, a można tylko spowalniać jej postęp. Niestety nasi politycy w zakresie liczby urzędników zmierzają tak jak w chorobie Parkinsona do inwalidztwa, a w konsekwencji upadku państwa. Ci co dochodzą do władzy nie myślą pro publico bono, czyli o interesie społecznym, ale tylko o jednym, jak w tym trudnym czasie zapewnić sobie, swojej rodzinie, działaczom partii i dalszym znajomym posady i synekury itd. Najlepsze są właśnie stanowiska urzędników, którzy otrzymują regularnie pensje, premie i są bardzo trudni do ruszenia. Świadczy o tym skierowanie przez Prezydenta RP do Trybunału Konstytucyjnego ustawy zakładającej redukcję urzędasów. Jak zwykle Trybunał pochyli się za kilka miesięcy nad tą ustawą, coś tam zakwestionuje i ustawa nie będzie wdrożona w życie. W dobie kryzysu, gdy gospodarka się zwija i ludzie będą tracić pracę, wzrośnie nacisk na polityków tzw. „przyjaciół królika”, aby nie tylko nie likwidować etatów urzędniczych, ale powiększyć ilość wygodnych posad. A to już będzie prowadzić do paraliżu państwa...
SŁAWOMIR PIETRZYK