60 LAT NOWOHUCKIEJ PRASY (II)
Dodane przez Administrator dnia 30/07/2010 18:19:51
Przed sześćdziesięciu laty 22 lipca 1950 roku w Nowej Hucie ukazał się pierwszy numer lokalnej gazety. Jak przystało na tamte czasy nosił tytuł „Budujemy Socjalizm”. Daleki jestem od gloryfikacji tamtych czasów, bo był to stalinowski okres socjalizmu realnego, ale do Nowej Huty losy rzuciły wielu wybitnych Polaków. Swoje publikacje zamieszczali w tej gazecie m.in. młody junak Sławomir Mrożek, a wiersze późniejsza noblistka Wisława Szymborska.
Treść rozszerzona
Tutaj rozpoczynali swoje kariery znani krakowscy dziennikarze jak Olgierd Jędrzejczyk czy Bruno Miecugow, autor cyklu felietonów „Sprawy duże i małe”, który kontynuowałem w „Głosie Nowej Huty” i obecnie w „Głosie–Tygodniku Nowohuckim”. Bo nowohucka gazeta w roku 1957 przyjęła tytuł „Głos Nowej Huty”, by przekształcić się w 1990 roku właśnie w „Głos Tygodnik Nowohucki”. Z okazji sześćdziesięciolecia istnienia nowohuckiej gazety lokalnej postanowiliśmy w redakcji przypomnieć publikacjami ludzi związanych z tą gazetą w minionych latach i przybliżyć trochę historii lokalnej prasy. W tym numerze zamieszczamy wspomnienia red. Tadeusza Zygmunta Bednarskiego, który przez lata współpracował z „Głosem Nowej Huty”, a był dziennikarzem „Gazety Krakowskiej” i „Dziennika Polskiego”. W jego tekście znajduje się szereg imion i nazwisk znanych ludzi, których sylwetki prezentował na łamach „Głosu” red. Tadeusz Z. Bednarski. Zamieszczamy także refleksje red. Zdzisława Sroki, który karierę dziennikarza sportowego rozpoczynał w Nowej Hucie w latach pięćdziesiątych. Jest to jeden z nielicznych żyjących dziennikarzy, który pisał do pierwszych numerów lokalnej nowohuckiej gazety.
SŁAWOMIR PIETRZYK

O MOIM ZAISTNIENIU W „GŁOSIE”

Rocznice lubiłem zawsze. Cała moja działalność autorska – a i teraz wspólnie z żoną Zofią – wpisywała się zawsze w jakieś „lecia”. Dawały one określony asumpt do zabrania głosu w konkretnej sprawie w ustalonym czasie, materiały nawiązywały do rocznicy. Tak jest i z dzisiejszym moim głosem w 60-lecie powołania w Nowej Hucie prasy lokalnej.

W tej pierwszej nowohuckiej gazecie o buńczucznym tytule i ja debiutowałem – jak wielu młodych polonistów. W sylwestrowym numerze z grudnia 1956 r., jeszcze jako student, ogłosiłem liryk Choinkowe ozdoby. Przyjmował go sekretarz redakcji, nieodżałowanej pamięci red. Tadeusz Robak, któremu podobał się i drugi przedstawiony wiersz o „noworocznym toaście”, ale „węgierskie wino” było zbyt wyraźną aluzją do świeżo przelanej węgierskiej krwi.
W kilka miesięcy później, od 3 numeru „Głosu Nowej Huty” w sierpniu 1957 r., już jako magister szukający zarobku, zacząłem zamieszczać kilkunastowierszowe „kroniki wydawnicze”, jakie ukazywały się dzięki uprzejmości zaprzyjaźnionych księgarzy, jacy nie przeszkadzali robić notatki z nie kupowanych egzemplarzy, o czym pisałem we wspomnieniu „Moje perłowe gody...” w „GNH” w lipcu 1987 r. we wspomnieniowym numerze 29–30. W tymże wspomnieniu na 30-lecie „Głosu” pisałem, że red. Roman Wolski zachęcił mnie wiosną 1962 r. do pisania w „GNH” cyklu „To ciekawe”. Pierwszy odcinek przypomniał tragedię „Titanica” w 50-lecie zatonięcia. Od 1976 r. przez kilka lat ukazywał się na łamach „GNH” cykl o nazwach ulic i osiedli Nowej Huty oraz o jej pomnikach i rzeźbach.
Kontakty z „GNH” i Nową Hutą wystąpiły najpełniej, gdy red. Marian Oleksy, również jak Wolski znający mnie z „Gazety Krakowskiej”, zaproponował mi prezentację ciekawych postaci kultury dzielnicy. To była piękna przygoda dziennikarza dokumentalisty i wspaniała szansa osobistych spotkań z wybitnymi indywidualnościami twórczymi.
Jak bardzo stawały się plastyczne suche informacje, odnajdywane o tych ludziach w jakichś bibliograficznych materiałach, słownikach, katalogach, programach teatralnych, informatorach do których sięgałem przed spotkaniami. Siedziałem nieraz i pięć godzin, przeglądając szereg wycinków recenzji, materiałów, notatek, fotografii, albumów, słuchając wynurzeń serdecznych i bezpośrednich. Poznawałem urok tych ludzi, dowcip, humor, intelektualną głębię, w kontaktach z człowiekiem, którego najczęściej widziałem po raz pierwszy. Byli to artyści sceny np. Bogusława Czuprynówna, Anna Lutosławska, Zdzisław Klucznik, Edward Rączkowski, Henryk Giżycki; ludzie świata muzyki – Domicela i Juliusz Łuciukowie, Krystyna Rapacka-Rościszewska; ludzie pióra – Jerzy Broszkiewicz, Stanisław Chruślicki, Ryszard Kłyś, Stanisław Stanuch, Jerzy Walawski; artyści pędzla i dłuta – Waleria Bukowiecka, Władysław Kruczek, Lucjan Mianowski, Jerzy Panek, Janusz Trzebiatowski; muzeolog Stanisław Buratyński, nauczyciele, organizatorzy produkcji, urzędnicy, społecznicy… Wszystkie postacie były barwne, wrośnięte emocjonalnie w sprawy dzielnicy, przysparzające jej chwały.
Zostawiłem zatem pewien autorski ślad na kolumnach prasy nowohuckiej. A potem kontakty niejako odwróciły się i ja – a potem z żoną Zofią, a nawet z wnuczką Zuzanną – byliśmy wymieniani na łamach „Głosu”, gdy red. Sławomir Pietrzyk witał serdecznie moje impresje szczawnickie („Głos”, 1995, 23VI nr 25), czy tegoż autora „Na 50 lat pracy twórczej” („Głos”, 2008, 8II, nr 6), a i wspominając nasz udział w otwarciach wystaw Barbary Matuszczyk, Antoniego Kawałki, Stanisława Jakubczyka… i zabierany przy tych okazjach głos, czy ostatnio, gdy o promocji naszej już 15 pozycji wydawniczej – Krakowskim szlakiem Fryderyka Pautscha – pisał Stanisław Wójcik. A notka w „Encyklopedii Nowej Huty”, autorstwa Ryszarda Dzieszyńskiego i Jana L. Franczyka, też wielce cieszy, że zaistnienie moje zauważono.
Tadeusz Z. Bednarski

Ze wspomnień red. Zdzisława Sroki, piszącego do „BS”
JAK ORGANIZOWAŁEM SPORT W NOWEJ HUCIE
Gdy przyjechałem do Nowej Huty w początkach 1952 roku miałem niespełna 20 lat. Ujrzałem puste pola, zwały błota i tu i ówdzie bazy transportowe. Nieco dalej, w okolicach klasztoru Cystersów, stały pierwsze bloki mieszkalne. Tam znajdowało się centrum administracyjne. Ale co ciekawsze: wiele mieszkań stało pustych. Pracujący tam pracownicy fizyczni nie kwapili się do stałego osiedlania się w Nowej Hucie. Wielu z nich niedziele spędzała w rodzinnych stronach, wyjeżdżając w soboty zaraz po pracy i wracając w późnych godzinach na drugi dzień. Woleli mieszkać w hotelach robotniczych, gdzie czuli się po trochu jak w koszarach w czasie odbywania służby wojskowej.

Oczywiście junacy, którzy musieli tutaj odpracować swoje mieszkali w namiotach. Ci rzadziej wyjeżdżali do swych rodzin. Wielu z nich mieszkało przedtem daleko stąd: na Mazowszu, w Białostockim, czy Lubelszczyźnie, a nawet w Wielkopolsce, w odróżnieniu od pracowników cywilnych, którzy przeważnie pochodzili z Kieleckiego, Małopolski, Podhala, czy Rzeszowszczyzny.
Komitet Kultury Fizycznej, którego byłem pracownikiem, mieścił się na os. A O, w jednym z mieszkań. Gdy zostałem przyjęty tam do pracy, zaczęliśmy zastanawiać się, jak organizować życie sportowe pracowników Nowej Huty. Na razie nie było tam żadnego sportu masowego. Wysunąłem wtedy propozycję, aby organizować spartakiady w najprostszych do organizacji dziedzinach: ping-pongu i szachach. Można było tutaj skupić sporo zawodników w jednym miejscu. Był to nieistniejący już budynek szkoły podstawowej w Mogile. Pamiętam szok personelu, gdy pierwsi zawodnicy zjawili się w... gumiakach. Ale grali zapamiętale, a ich zaangażowanie udzielało się kibicom. Oczywiście mam na myśli ping-ponga, dyscypliny w jakiś sposób widowiskowej, gdy celuloidowa piłeczka latała pod sufitem, a kibice śledzili ją kręcąc głowami, to w jedną, to w drugą stronę. Z szachami było trochę inaczej. Przy każdym stoliku stało kilku kibiców, którzy w dużym skupieniu analizowali posunięcia zawodników.
Potem, gdy przyszła wiosna organizowaliśmy zawody na świeżym powietrzu, na prymitywnych boiskach, czy wręcz klepiskach. Biegi, skoki wzwyż i w dal, siatkówka, piłka nożna. Mobilizowaliśmy poszczególne załogi. Każda baza transportu wystawiała swą reprezentację, a zawodnicy cieszyli się potem należytą estymą wśród reszty pracowników. A w czasie zawodów doping był wręcz oszałamiający. Naszymi poczynaniami organizacyjnymi zainteresowała się redakcja „Budujemy Socjalizm”. Zaproponowali nam pisanie korespondencji z zawodów. Tak oto chwyciłem za pióro i stałem się dziennikarzem sportowym piszącym do lokalnej gazety nowohuckiej
Od września 1952 roku nie było mnie w Nowej Hucie. Zostałem wybrany do szkolenia w zakresie tematyki sportowej wraz z kolegą Andrzejem Snopkowskim i wysłany do ostatniej klasy Liceum Pedagogicznego w Szklarskiej Porębie, które miało taką specjalność. Potem wróciłem do Nowej Huty. Nadal jednak zajmowałem się pisaniem korespondencji. Przy ZS „Budowlani” powstała sekcja koszykówki. Grałem tam w latach 1953–54. Prezesem Zrzeszenia Sportowego „Budowlani” był wtedy Franciszek Hyla, późniejszy dyrektor Totalizatora Sportowego w Krakowie, który patronował naszej sekcji. Weszliśmy wtedy do drugiej ligi i w nagrodę dostaliśmy popielate dresy. Paradowaliśmy w nich na pochodzie pierwszomajowym budząc zrozumiałą zazdrość wśród innych sportowców. Nowa Huta potrzebowała coraz to więcej rąk do pracy. Dlatego po wsiach jeździły ekipy werbunkowe. Należałem do jednej z nich. Koledzy agitowali, zachęcając do pracy wysokimi zarobkami i mieszkaniami, a ja opowiadałem o sportowcach, o zawodach, o wynikach. I z satysfakcją stwierdzam, że słuchali mnie z większym zainteresowaniem, niż kolegów. Później zostałem zastępcą redaktora naczelnego pisma spółdzielczego „Nasze Sprawy”, a przez 15 lat kierowałem „Informatorem Kinowym” pisząc m.in.. o repertuarze kin w Nowej Hucie: „Światowid” „Świt” i „Sfinks”. W ten sposób specjalność dziennikarza sportowego poszerzyłem o krytykę filmową.

Zdzisław Sroka

***

Red. Zdzisław Sroka od lat jest związany z prasą lokalną. Kierował 15 pismami zakładowymi m.in.. „Echem Chełmka„, „Fablokiem”. Pracował jako dziennikarz sportowy w „Tempie” i dziale sportowym „Dziennika Polskiego” oraz „Echa Krakowa. Od lat kieruje redakcją lokalnego pisma „Nasze Sprawy” ukazującego się m.in.. w Myślenicach, Dobczycach, Łapanowie i Gdowie, które sprzedaje się w ponad 20-tysięcznym nakładzie. Od 21 lat kieruje Polskim Stowarzyszeniem Prasy Lokalnej.