60 LAT NOWOHUCKIEJ PRASY
Dodane przez Administrator dnia 23/07/2010 13:24:45
60 LAT NOWOHUCKIEJ PRASY
Przed sześćdziesięciu laty 22 lipca 1950 roku w Nowej Hucie ukazał się pierwszy numer lokalnej gazety. Jak przystało na tamte czasy nosił tytuł „Budujemy Socjalizm”. Daleki jestem od gloryfikacji tamtych czasów, bo był to stalinowski okres socjalizmu realnego, ale do Nowej Huty losy rzuciły wielu wybitnych Polaków. Swoje publikacje zamieszczali w tej gazecie m.in. młody junak Sławomir Mrożek, a wiersze późniejsza noblistka Wisława Szymborska. Tutaj rozpoczynali swoje kariery znani krakowscy dziennikarze jak Olgierd Jędrzejczyk czy Bruno Miecugow, autor cyklu felietonów „Sprawy duże i małe”, który kontynuowałem w „Głosie Nowej Huty” i obecnie w „Głosie –Tygodniku Nowohuckim”. Bo nowohucka gazeta w roku 1957 przyjęła tytuł „Głos Nowej Huty”, by przekształcić się w 1990 roku właśnie w „Głos Tygodnik Nowohucki”.
Treść rozszerzona
Z okazji sześćdziesięciolecia istnienia nowohuckiej gazety lokalnej postanowiliśmy w redakcji przypomnieć publikacjami ludzi związanych z tą gazetą w minionych latach i trochę historii lokalnej prasy. W tym numerze zamieszczamy wspomnienia red. Mariana Oleksego, który przez dziesięć lat kierował „Głosem Nowej Huty” w latach siedemdziesiątych. Jako Nowohucianina prezentujemy wieloletniego fotoreportera „Głosu” Stanisława Gawlińskiego. W kolejnych numerach zamieścimy także refleksje Zdzisława Sroki, który karierę dziennikarza sportowego rozpoczynał w Nowej Hucie w latach pięćdziesiątych. Będzie także tekst wspomnieniowy Tadeusza Zygmunta Bednarskiego. Zachęcamy także inne osoby, które związane były z naszą redakcją do przypomnienia swoich związków z lokalną nowohucką gazetą.
SŁAWOMIR PIETRZYK

PRZEZ 10 LAT KIEROWAŁEM „GŁOSEM NOWEJ HUTY”
Kiedy w 1972 roku zaproponowano mi stanowisko naczelnego redaktora „Głosu Nowej Huty”, sądziłem, że to będzie krótkotrwała przygoda dziennikarska z tą redakcją. Mój poprzednik Roman Wolski powiedział mi, że on tę funkcję pełnił przez czternaście lat. Ja wprawdzie mieszkałem od lat w Nowej Hucie, ale przecież nie znałem tego środowiska, a zwłaszcza kombinatu metalurgicznego, który wydawał „Głos Nowej Huty”. Pracując już wiele lat w krakowskiej prasie wiedziałem, że wszyscy dziennikarze bali się Nowej Huty jak ognia. Przerażał nowoczesny kombinat, przerażała trzydziestokilkutysięczna załoga. Po długim zastanawianiu się, zdecydowałem przyjąć to stanowisko. Wówczas byłem redaktorem „Gazety Krakowskiej” i kierowałem Oddziałem w Chrzanowie. Moim obowiązkiem było zapełnianie codziennie jednej strony w „Gazecie” wiadomościami z zagłębia przemysłowego starego województwa krakowskiego, a więc: Chrzanowa, Jaworzna, Olkusza i Oświęcimia. Do dyspozycji nie miałem żadnego samochodu, więc musiałem tak organizować codzienne wyjazdy publicznymi środkami lokomocji, żeby dotrzeć do różnych miejsc w tym terenie i przekazywać aktualne wiadomości telefonicznie do redakcji „Gazety”, tak, aby na drugi dzień ukazały się w prasie.
Decydując się na „Głos Nowej Huty”, muszę z przykrością przyznać się, że także miałem niewielkie pojęcie o tym przemysłowym rejonie. Jednak w Chrzanowie nauczyłem się zdobywać konkretne wiadomości od fachowców danego zakładu czy środowiska, przytaczając ich nazwiska w materiałach, w ten sposób miałem pewność, że nie będą wciskać mi kitu.
Z tym samym doświadczeniem zdecydowałem się na objęcie funkcji naczelnego redaktora „Głosu Nowej Huty”. Bałem się także doświadczonego i zahartowanego w tej pracy starego zespołu redakcyjnego. Wiedziałem, że nie byli źle nastawieni do mnie, że zabieram im tę posadę, bo nikt z nich, ani krakowskiej prasy, nie wyraził chęci kierowania tą gazetą. Mnie zaś skończyły się codzienne jakże męczące wyjazdy w kierunku przemysłowego zagłębia.
Pełen niepokoju zameldowałem się w budyku „S”, w którym mieściła się redakcja „Głosu”. Zostałem serdecznie przyjęty przez kierownika Ośrodka Propagandy Jana Chomę, któremu podlegała redakcja „GNH”. Potem spotkałem się z dziennikarzami, którymi miałem kierować. Okazało się, że w tym zespole pracowała już pani red. Henryka Rosiek, która trochę wcześniej opuściła „Gazetę Krakowską”, ukarana tym „zesłaniem” za to, że pierwsza napisała materiał o zbudowaniu na stadionie „Bronowianki” pomnika poświęconego amerykańskim kosmonautom, którzy pierwsi dotarli do księżyca. Tu pracował już od kilkunastu lat red. Jerzy Danek, który po dziennikarskich studiach został zesłany na reedukację jako syn przedwojennego nauczyciela gimnazjalnego. Pomimo codziennych wyjazdów spod Wawelu do Nowej Huty, red. Danek tak związał się z Nową Hutą, że do końca swoich dni pozostał wierny swojej gazecie. W redakcji „Głosu” pracował jako fotoreporter Staszek Gawliński, Lwowiak, który przed opuszczeniem tego miasta, pochował na Cmentarzu Łyczakowskim swoją matkę. Drugim fotoreporterem był Oktawian Hutnicki, który zajmował się nowohuckimi artystami.
Na spotkaniu z zespołem widziałem, że dostałem się w środowisko doświadczonych i życzliwych mi dziennikarzy. Poza tym wiedziałem, że ich znajomość tego olbrzymiego metalowego molocha jest doskonała i dlatego postanowiłem im zaufać, a nie przeszkadzać swoimi radami. Stąd dość długo nie wtrącałem im się do ich warsztatów pracy, ale musiałem dość szybko wejść w to nowe środowisko, a szczególnie nawiązać ścisłe kontakty z kierownictwem tak przemysłowym jak i politycznym. Wiadomo było, że w latach siedemdziesiątych tamtego wieku główną rolę odgrywała partia. Stąd przede wszystkim musiałem nawiązać bliskie kontakty z Komitetem Fabrycznym PZPR, któremu przewodził pierwszy sekretarz Józef Nowotny, zaś sekretarzem propagandy był Józef Węgiel, sąsiad z mojego bloku w Osiedlu Spółdzielczym, który zresztą namówił mnie do kierowania „Głosem”.
Tak rozpoczęła się moja dziesięcioletnia przygoda z Redakcją „Głosu Nowej Huty”. Wprawdzie do redakcji miałem teraz bardzo blisko, ale musiałem tak ustawić swoją pracę, żeby systematycznie śledzić to, co się działo każdego dnia w kombinacie. Sprawy produkcji przemysłowej przekazałem najbardziej doświadczonemu dziennikarzowi Jerzemu Dankowi. Nad wydarzeniami Dzielnicy Nowa Huta czuwała redaktor Henryka Rosiek. Sprawami sportu zajmował się red. Marian Suda. Natomiast całym składem gazety i sekretariatem kierowała red. Danuta Rybarczyk.
Musiałem przede wszystkim czuwać nad zawartością gazety i tak kierować całością, żeby czytelnicy sięgali po nią z przyjemnością. Stąd zachodziła konieczność systematycznego pisania o sprawach najbardziej interesujących materiałów o kombinacie, o codziennym trudzie pracowników, ich kłopotach, sukcesach, ale i wielu niedociągnięciach, a tych było dużo. Szczególnie byłem wyczulony na problematykę pisania o problemach pracowniczych. Stąd zwracałem wielką uwagę na artykuły dotyczące personalnych spraw, w których można było komuś wyrządzić krzywdę, tak złymi jak i dobrymi opisami. Szczególnie drażliwe i niebezpieczne w owym czasie były tematy polityczne. Musiałem więc w każdym tygodniu dokładnie przeglądać cały skład gazety jeszcze w drukarni, czy nie zakradł się jakiś lapsus, który mógł być źle zinterpretowany. Pamiętam jak pewnego razu, już w ostatniej chwili zobaczyłem, że pomnik Lenina był odwrócony do góry nogami, musiałem wówczas, już prawie cały nakład zlikwidować, inaczej byłby wielki szum i ostatni dzień mojego pobytu w redakcji, a może nawet na wolności. Wtedy dopiero poznałem jak ciężko było kierować gazetą w tamtych latach, która w trzydziestotysięcznym nakładzie ukazywała się co tydzień. Na szczęście udało mi się nawiązać bliskie kontakty tak z dyrekcją kombinatu jak i partyjnego kierownictwa. Potrzebowałem teraz dotrzeć do środowiska pracowniczego jak i społeczności nowohuckiej. Stworzyłem sieć korespondentów, dla których otwarliśmy specjalne studium dziennikarskie. Stąd mogłem czerpać wiadomości ze wszystkich środowisk. Do recenzowania literackich wydawnictw udało mi się namówić do współpracy polonistę, doktora Jacka Kajtocha, pracownika naukowego Uniwersytetu Jagiellońskiego, ale także wielu wybitnych krakowskich dziennikarzy, którzy wsparli naszą gazetę swoimi materiałami, między innymi red. Tadeusza Bednarskiego, który zajął się biografiami wybitnych aktorów, artystów i literatów. Potem Tadeusz prześledził biografię ludzi, którymi nazwiskami były oznaczone nowohuckie ulice i osiedla. Także w pewnym momencie sięgnęliśmy do najmłodszych czytelników, dla których legendy zbierał i opracowywał red. Dzieszyński, a ilustracjami upiększał niezwykle cenny artysta malarz Edward Solecki.
Bogato była prezentowana wojenna przeszłość naszych kombatantów, których prawie dwutysięczna rzesza pracowała w kombinacie. Byłem częstym gościem w Klubie Kombatanta na os. Górali 23, gdzie w czynie społecznym kombatanci dobudowywali sobie dodatkowe piętro. Tam też rodziło się Muzeum Czynu Zbrojnego, a kierowali nim Antoni Dałkowski, Józef Bugajski i Andrzej Jaworski.
Tak systematycznie umieszczaliśmy materiały naszych robotniczych korespondentów, ale i poetów. Przez całe lata współpracowała z nami znakomita poetka Daniela Nowak, ale i Urszula Ciszek, Franciszek Sułkowski i wielu innych. Swoje satyryczne rysunki przez całe lata umieszczał znakomity grafik Józef Dynda. W „Głosie” ukazywało się sporo satyrycznych materiałów, które bardzo wysoko były oceniane przez czytelników, ale i przez dziennikarskie środowiska. W 1978 roku zostaliśmy nawet uhonorowani „Złotą Szpilą”, przez ogólnopolski tygodnik satyryczny „Szpilki”. Nasza redakcja nawiązała bliskie kontakty z „Trzynieckim Hutnikiem”, ukazującym się w Trzyńcu po stronie czechosłowackiej, ale i „Czerwonym Sztandarem”, polskim tygodnikiem ukazującym się w Wilnie. Bliską współpracę nawiązaliśmy także z hutniczą gazetą w NRD Eisenhuttenstadt.
„Głos Nowej Huty” stawał się coraz bardziej popularny, zwłaszcza, że udało mi się ściągnąć do redakcji paru bardzo zdolnych dziennikarzy i korespondentów: Leszka Rafalskiego i Adama Rymonta, którzy po studiach na AGH woleli przerzucić się w stronę dziennikarstwa. Do redakcji wciągnąłem, wprost z wydziału produkcyjnego, mistrza Mietka Gila, który potem zasłynął bogatą działalnością w „Solidarności”. Na łamach „Głosu” zaczęły się ukazywać coraz ciekawsze i śmielsze materiały, a gazeta stawała się coraz bardziej ciekawa i poczytna, zwłaszcza, że wewnątrz zaczynało się kotłować. Gazeta stawała się coraz mocniej cenzurowana i niestety, ale wiele materiałów trzeba było wycofywać z druku. Gdzieś w grudniu 1981 roku, przed wigilią udało mi się umieścić materiał poświęcony dalekiej Syberii, w której dziesiątki z naszych hutników zaliczyło stepy Kazachstanu, lody Syberii, ale nigdy nie wolno było zamieszczać ich opowiadań. I właśnie wtedy udało mi się umieścić wspomnienia jednego z Sybiraków, Jana Rutkowskiego. Materiał „Wigilia w tajdze” był to chyba pierwszy i jedyny wówczas w Polsce materiał o tej tematyce, oczywiście okaleczony cenzorskim długopisem, którego oryginał oddałem do archiwum Związku Sybiraków w Krakowie. Jakoś do połowy lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku wszystko układało się pomyślnie. Z czasem zaczęły się naciski na redakcję, żeby pisać bardziej poważnie o sytuacji gospodarczej i politycznej w kombinacie, ale i robotniczym środowisku. Zaczęła się wówczas rodzić „Solidarność”. Staraliśmy się jakoś dostosować do tych wymagań naszych czytelników, ale było coraz trudniej, bo ograniczenia politycznych czynników były coraz bardziej restrykcyjne. Po marszu studenckim związanym ze śmiercią studenta polonistyki UJ Stanisława Pyjasa, zakazano mi umieszczania recenzji lektur szkolnych, opracowywanych przez doktora Jacka Kajtocha, za to, że brał udział w tym pochodzie. W tym też czasie podczas pobytu z Mietkiem Gilem na spotkaniu „Solidarności” na walcowni zimnej, zaproponowano mu pełnienie funkcji rzecznika prasowego tworzącej się w kombinacie hutniczym tej organizacji. Tak siedziba redakcji „Głosu” zamieniała się pomału w pierwsze biuro „Solidarności”. Cały zespół dziennikarski „Głosu” wpisał się do „Solidarności”. W pewnym momencie zaczęliśmy drukować wkładkę wewnątrz „Glosu” pod tytułem „Solidarność”, gdzie zamieszczaliśmy materiały dotyczące tworzącej się organizacji. Ja znalazłem się w bardzo kłopotliwej sytuacji, bo wiadomo, że gazeta była partyjna, a ja z jej poręki zostałem jej naczelnym redaktorem. Z drugiej strony nie mogłem określić się politycznie ze względu na ukrywany kilkumiesięczny pobyt w brzeskim więzieniu Urzędu Bezpieczeństwa w roku 1950, po którym to zabroniono mi wstępu na wyższą uczelnię, choć moje Gimnazjum w Szczurowej wytypowało mnie tam. W poszukiwaniu pracy po maturze udało mi się dostać w 1951 roku tylko do pracy w brzeskim PGR w Okocimu, gdzie zatrudniony zostałem w charakterze kalkulatora w tuczarni świń. Wypuszczono mnie z więzienia, tylko dlatego, że schwytany wówczas po kilku latach walki z Milicją i UB, niejaki „Stalingrad” nie potwierdził mojego pobytu w jego oddziale, bo tam nie byłem. Darowano mi także znaleziony w mojej rozebranej stodole w Strzelcach Małych, mój małokalibrowy pistolet (szóstkę), który wg UB trzymałem na „władzę ludową”. Trzymiesięczny pobyt w piwnicach UB i częste przesłuchiwania nocne, mocno umocniły moje „przywiązanie” do ówczesnego systemu politycznego. Zanim dostałem się na studia, zaliczyłem służbę wojskową w 135 pułku Artylerii Ciężkiej w Sandomierzu, ale i kierowanie zespołem „Pieśni i Tańca PO SP” w Brzesku, którego odniesione sukcesy artystyczne pozwoliły na wyrażenie zgody przez Starostwo Powiatowe w Brzesku, na podjęcie studiów historycznych na UJ w Krakowie. Po wygraniu kilku konkursów dziennikarskich, zostałem przyjęty do pracy w Gazecie Krakowskiej.
„Głos Nowej Huty” był prawdziwą szkołą życia. Natrafiłem na najbardziej burzliwy okres polityczny w powojennej historii PRL, a zwłaszcza w kombinacie przemysłowym, jakim była huta im. Lenina, znalazło się tam kilku UB--owców z brzeskiego składu, których tu zesłano po 1957 roku w okresie chwilowej odwilży do pracy czysto fizycznej, do jakiej się tylko nadawali. Na szczęście żaden z nich mnie nie rozpoznał, ale ja przy każdym takim spotkaniu oblewałem się zimnym potem. Komu mogłem opowiedzieć o strachu, który się we mnie czaił, bo już nigdy nie chciałem trafić do tych koszmarnych nocnych przesłuchań. I wreszcie miałem dość tego wszystkiego, kiedy po staranowaniu ogrodzeń kombinatu i wprowadzeniu stanu wojennego, rozpoczęły się przesłuchiwania i tzw. weryfikacja dziennikarskiej kadry, wówczas już wiedziałem, że nastał koniec mojej dziennikarskiej kariery i wybrałem rentę, oraz współpracę z nielicznymi redakcjami.
Marian Oleksy