ŻYCIE PISZE NIEZWYKŁE SCENARIUSZE
Dodane przez Administrator dnia 07/05/2010 10:25:17
Życie pisze niezwykłe scenariusze. Janina Drąg urodziła się w Sosnowcu, później jej rodzice pojechali do Dąbrowy Górniczej, gdzie została ochrzczona i gdzie dorastała. Sylwestra Korfel pochodziła z pobliskiego Będzina. Koleje ich życia toczyły się zupełnie inaczej, aż pod koniec lat osiemdziesiątych spotkały się we Wspólnocie Obrońców Krzyża. Wtedy okazało się również, że są ze sobą spokrewnione.
Sylwestra jako dwuletnie dziecko straciła matkę. W czasie niemieckiej okupacji druga żona taty zabrała dziewczynkę do Brzeska Nowego, ratując przed przymusowymi robotami w Niemczech. Rodzina Janiny została natomiast w Dąbrowie Górniczej. W czerwcu 1942 roku wszystkich ich wywieźli do obozu przymusowych robót - filii Gross Rosen koło Jeleniej Góry. Gdy Rosjanie wyswobodzili ich w maju 1945 roku, miała niespełna 14 lat. - Wróciliśmy boso, bogactwo leżało, a tata mówił: „Nic wam nie wolno wziąć” - wspomina po latach. W obozie byli też Niemcy, którzy im pomagali. Dzięki lekarzowi niemieckiemu jej mama przeżyła, bo skierował ją do szpitala we Wrocławiu, gdzie przeszła ciężką operację. Ojciec Janiny był legionistą, zmarł w 1960 roku, ojciec Sylwestry umarł dwa lata przed końcem wojny. Sylwestra wstąpiła wówczas do Armii Krajowej, mając 17 lat. Była sanitariuszką – łączniczką.
Obie jako młode mężatki przyjechały do Nowej Huty w połowie lat pięćdziesiątych. Mieszkały na sąsiadujących ze sobą osiedlach, ich córki chodziły do jednej klasy, a mimo to się nie znały. Obie uczestniczyły w obronie Krzyża Nowohuckiego 27 kwietnia 1960 roku.
Janina Drąg wspomina: - Gdy byliśmy z mężem w niedzielę 24 kwietnia 1960 roku w kaplicy w Bieńczycach, ksiądz czytał odezwę władz nakazującą usunięcie krzyża. Nikt nie przypuszczał wówczas, że do takiej sytuacji może dojść. W środę 27 kwietnia wcześnie rano poszłam po mleko. W tym czasie moja mama była u mnie w domu, a mąż poszedł do pracy. Spojrzałam przez okno i zobaczyłam, że coś złego dzieje się w okolicy krzyża. Podeszłam pod dwudziestkę na osiedlu Teatralnym, a tam już stała koparka. Mężczyźni powiedzieli, że mają wykopywać krzyż. Stało przy nim kilka pań. Głównymi bohaterkami w tych pierwszych chwilach były siostry Gaworkowa i Kędzierska. One sprzątały ulice, pierwsze zauważyły, co się dzieje i trzymały krzyż. Do nich dołączyli inni. Pobiegłam do księdza proboszcza. Ksiądz odpowiedział mi „Módlcie się, ja armat nie mam, nie pójdę wam pomóc”. Poczułam się okropnie. Miesiąc wcześniej zmarł mój tata, byłam więc w żałobie. Ktoś krzyknął: „Uważaj, bo milicja jest!” Schowałam się do klatki i piwnicami przeszłam do domu. Wtedy mama mi powiedziała: „Przebierz ten płaszcz, zdejmij czarne rajstopy, trzeba tam wrócić”. Pomyślałam sobie, że napiszemy kartki z żądaniem przestrzegania praw, zgodnie z Konstytucją i zawiesimy je na krzyżu. Gdy wychodziłam z klatki, widziałam, jak milicja zatrzymuje jakąś kobietę ubraną na czarno. Później już cały czas byłam przy krzyżu i nigdzie nie chodziłam. Między 13.00 a 14.00 przyjechało ZOMO. Wypadli z psami ze samochodów i usłyszałam śląską mowę. Przeraziłam się, bo przypomniały mi się lata wojny. Nie odeszłam stamtąd ani pod Urząd Dzielnicowy, ani na Aleję Róż, gdzie ludzie biegali. Mówili, że się kiosk pali koło Urzędu. Wiedziałam, że jest potrzebna modlitwa, bo krzyż jest najważniejszy. Później przyszli następni zomowcy, milicji tyle przyjechało… Czy wojsko było – nie wiem, bo nie widziałam. Mogę mówić tylko o tym, czego byłam świadkiem. Przy krzyżu rozganiali tłum, ale ludzie wciąż wracali i dalej się modlili. Po południu studenci zaczęli z Krakowa przychodzić. Ktoś robił nam zdjęcia. Myśleliśmy, że to „Wolna Europa”, a to byli tajniacy. Ale w nocy w „Wolnej Europie” mówili, że są rozruchy w Nowej Hucie. Później już zaczęło się bicie i strzały. Gdzieś około 22.00 wyłączyli światło. Ludzie się rozeszli. Koło północy zaczęli wołać, że krzyż nam się pali. Mąż, ja, szwagier i sąsiad zeszliśmy z wodą. Krzyż nie był podpalony, zaczął tlić się od świec, bo tam były setki świec. To milicjant wołał: „Ratujcie krzyż!” Pomyślałam, że ma jeszcze sumienie. Słyszałam strzały. Trzeba było uważać, żeby z dachu naszego bloku nie runął jakiś gzyms, bo przecież go zrywali i rzucali. Podobnie jak płyty chodnikowe. Tamci mieli broń, a my niestety nie mieliśmy się czym bronić. Milicja strzelała, byli ranni. Postrzelony był na przykład pan Lis i pan Miska. Pan Miska podobnie jak my pochodził z Dąbrowy. Postrzelono go w nogi na osiedlu Uroczym 11. Wielu ludzi zamknęli. Rannych nie widziałam, mój mąż widział. Pobitych było bardzo dużo. A u nas cały tydzień później był kocioł w bloku. Krzyża nie ruszyli. Gdyby go wykopali, to już by była rzeź.
Sylwestra Korfel wspomina: - 27 kwietnia 1960 roku starsze dzieci wyprawiłam do szkoły, a tu przychodzi ks. Noworyta, który u nas mieszkał. Było koło godziny 8.00. Ksiądz spytał:„Co tam z tym krzyżem się dzieje”? Ja odpowiedziałam: „Nic nie wiem”. „Podobno wykopują krzyż” – powiedział. No to zostawiłam córkę z najmłodszym synem. Ubrałam płaszcz i pobiegłam. Już zbierało się coraz więcej ludzi. Krzyż był przechylony, wyprostowaliśmy go, poprawiałyśmy ogrodzenie. I tak stałyśmy przy tym krzyżu. Za chwilę przyszła pani Teodora Pietras, z którą wcześniej często jeździłyśmy do Kurii Metropolitalnej załatwiać sprawy związane z budową kościoła. Zastanawiałyśmy się, co dalej robić. Postanowiłyśmy zadzwonić do Ministerstwa Wyznaniowego, ludzie zaczęli nam odradzać. Gdzieś koło 10.00, może o 10.30, pani Pietrasowa mówi: „Chodźmy, mam znajomą na poczcie, może się dodzwonimy”. Poszłyśmy we cztery. Połączyli nas przez Kraków z centralą. Rozmawiała pani Pietrasowa, która była bardzo inteligentna i wygadana. Pani Teodora powiedziała: „Krzywda nam się dzieje, bo krzyż nam zabierają”. Na co usłyszała odpowiedź: „Ja nie wiem, o co chodzi”. Następnie urzędnicy czterokrotnie przekazywali sobie słuchawkę. W końcu jeden odpowiedział „Jest to uzgodnione z Episkopatem i z rządem” i rozłączył się. Przybiegłyśmy więc do ks. Satory, a on mówi, że nic podobnego, nie było żadnego uzgodnienia. Stałyśmy pod krzyżem, inne panie układały kwiaty, stawiały znicze, modliły się, śpiewały pieśni , a my radziłyśmy, co dalej robić. Zebrało się paru młodych ludzi, to byli studenci i stał tam wysoki pan w kapeluszu typu „panama”, takim jasnym, słomkowym. Studenci dyskutowali z tym panem. W końcu jeden student powiedział na głos: „Co chcecie, żeby było jak na Węgrzech” i wszyscy zamilkli. Ten pan nie odezwał się nic i cichaczem poszedł w kierunku Rady Narodowej. Za chwilę przechodziłam koło wykopu, bo już wykop był zrobiony, a znajomy milicjant mówi, że jak mam dzieci, to lepiej, żebym zabrała je do domu, bo może być gorąco. Tak też zrobiłam. Była wówczas godzina czternasta. Pomyślałam, że jak przyjdzie mąż z pracy, to ja znów tam wrócę. Ale męża trzymali na kombinacie do godziny 18.00. Wpadła do mnie wtedy sąsiadka z góry, krzycząc: „Niech pani nie wychodzi, niech pani nie wychodzi, bo co się tam teraz dzieje!” Ale ja nie dowierzając, musiałam iść zobaczyć. Mąż został z dziećmi, a ja ubrałam płaszcz i poszłam pod bramę. Patrzę, a tam tyle milicji! Koło krzyża ruch straszny, krzyk, armatki lały wodę. Szum, wrzaski, bieganina zomowców po klatkach. Czekałam tylko, jak zapukają i mnie zabiorą, bo przecież wcześniej zbierałam podpisy pod budowę kościoła. Ale dzięki Bogu nic mi się nie stało. Bardziej kobiety broniły krzyża. Mężczyzn odsuwałyśmy, żeby nie mieli kłopotów w pracy. Już milicja koło 14.00 stała samochodami przy Dzielnicowej Radzie oraz koło Straży Pożarnej. Ludzie zdemolowali Dzielnicową Radę, a w nocy spalili kiosk, żeby im było widno, bo powyłączali prąd. Po naszym telefonie do Warszawy wyłączyli też telefony. Gdy zamykam oczy, z tamtego dnia pamiętam, jak staliśmy koło krzyża i jak go pilnowaliśmy. Pogoda była wtedy dość względna, można było stać godzinami.
Po pięćdziesięciu latach od tamtych wydarzeń Sylwestra Korfel i Janina Drąg zgodnie mówią, że gdy myślą o obronie Krzyża, przychodzi im na myśl tylko jedno słowo - zwycięstwo. Obie podkreślają, że gdyby dzisiaj znowu przyszło walczyć o Krzyż, pierwsze poszłyby go bronić. Mimo upływających lat, są w znakomitej formie. Otoczone wianuszkiem wnuków, doczekały się też prawnuków. Na bieżąco interesują się tym, co dzieje się w Nowej Hucie. Kościele i w naszym kraju. Pani Sylwestra każdy nowy tydzień rozpoczyna od lektury „Głosu Tygodnika Nowohuckiego’, który od lat prenumeruje.

Małgorzata Modzelewska