[2008.10.31] Bywa i tak (2)
Dodane przez Administrator dnia 31/10/2008 17:44:39
Po fatalnym pogodowo i wędkarsko piątku, o którym pisałem w ubiegłym tygodniu, żona namówiła mnie na mały wyjazd poza Kraków. – Słuchaj, zapowiadają ładną sobotę na południu Polski. Posiedzimy trochę na wsi, skoczymy do Czchowa, pospacerujemy nad Dunajcem, wypijemy jakąś kawę nad jeziorem… - zachęcała do wyjazdu. Zgodziłem się. W sobotę rano pogoda istotnie wyglądała zachęcająco. Wyjechaliśmy po dziesiątej. Wieś przywitała nas słońcem. Zjedliśmy obiad i wczesnym popołudniem wybraliśmy nad zaporę w Czchowie. I tam doświadczyłem tego, co zwykle nazywamy piękną polską jesienią. Słońce, brak wiatru, bezchmurne, ciemnoniebieskie niebo widoczne zza drzew okolicznych lasów, które pyszniły się wszystkimi barwami jesieni: żółcią, pomarańczem, złotem, brązem, czerwienią, ciemną zielenią… A widok ten odbijał się na dodatek w spokojnej tafli czchowskiego jeziora. Stojąc na szczycie zapory przez chwilę patrzyliśmy jak woda przelewa się przez jedną z podniesionych, żelaznych, masywnych zapór tej budowli. A w dole, kilkanaście metrów niżej, spokojnie płynął Dunajec. Na prawym i lewym brzegu rzeki dostrzegłem kilku wędkarzy. Prawie wszyscy łowili na grunt. Tylko z brzegu po lewej stronie ktoś rzucał blachą. Wreszcie nie wytrzymałem. – Słuchaj – zwróciłem się do żony. - Posiedź z godzinkę na kawie, a ja trochę porzucam blachą. Musiałem mieć nieźle błagalną minę, bo żona nie robiła problemów. – Dobrze, wracamy pod Taurusa (tak nazywa się bar nad samym Dunajcem, przy polu namiotowym). Stawiasz mi kawę, i przez godzinę możesz zostawić mnie samą.
Wróciliśmy na parking. Z bagażnika wyjąłem spinningówkę i zszedłem nad brzeg. Zacząłem systematycznie obrzucać wodę niewielką srebrną wahadłówką. Po kilku minutach przeniosłem się kawałek w dół rzeki i znów zaczęło się obrzucanie wody. Za którymś razem rzuciłem obok widocznego na wodzie zawirowania. Ściągałem blachę niespiesznie. I w pewnym momencie poczułem uderzenie. Jakby ktoś szarpnął wędziskiem. Tak, jakaś ryba złapała metalową przynętę. Zacząłem ściągać. Ryba próbowała uciekać, raz w prawo, po chwili w lewo. Ale opór nie był zbyt gwałtowny. Wiedziałem, że nie zaczepił się jakiś potwór. Po kilku minutach ryba wyraźnie osłabła i zacząłem ściągać ją w kierunku brzegu. Gdy była z półtora metra od brzegu zobaczyłem srebrny grzbiet. Nie była to ani szczupak, ani sandacz. W podbieraku zobaczyłem klasycznego klenia. Na szczęście nie zahaczył się głęboko. Bez trudu wyjąłem kotwiczkę z jego pyska. Nie był duży. Mierzy trzydzieści sześć centymetrów. Chwilę popatrzyłem i… wpuściłem go z powrotem do wody. Teraz mogłem wrócić do raczącej się kawą żony. Gdy opowiedziałem jej o kleniu, odniosłem wrażenie, że nie uwierzyła. Cóż, taka dola wędkarza. Nawet własna żona czasami nie wierzy w nasz sukces, gdy złowionej ryby nie zobaczy na własne oczy..
Jakub Kleń