[2008.01.05] Boleniowe wspomnienia
Dodane przez Administrator dnia 05/01/2008 18:01:06
Boleń to ryba, którą niektórzy wędkarze nazywają „rybą-cieniem”, gdyż drapieżnik ten potrafi znienacka pojawić się kilka metrów od naszego stanowiska, wzbić w górę fontannę wody i niczym srebrna torpeda odpłynąć równie niespodziewanie jak się pojawił. I właśnie kilka lat temu, w połowie grudnia wybrałem się nad Wisłę w okolice Sandomierza, by zapolować na tę srebrną torpedę. Udało mi się wówczas wyciągnąć piękną sztukę mierzącą 58 centymetrów. Oczywiście nie był to okaz rekordowy. Przypominam sobie, że już w 1987 roku Marcin Mikina wyciągną bolenia o wadze prawie ośmiu kilogramów, który mierzył 88 centymetrów. A łowcy tej ryby nieraz powtarzali opowieści o grudniowych kontaktach z „knagami”, które miały mierzyć nawet metr! Może to i prawdziwe opowieści, chociaż znając wyobraźnię wędkarzy, można mieć pewne wątpliwości. Ja wędrując brzegiem szukałem miejsc o szybkim, a nawet bardzo szybkim nurcie nad kamienistym dnem. Szybki nurt daje gwarancję dobrego natlenienia wody oraz nie pozwala na osadzanie się mułu w dennej strefie. Za to za położonymi na dnie kamieniami tworzą się cienie prądowe, które lubią wykorzystywać grube bolenie. Oprócz znalezienia miejsca, w którym możemy spodziewać się ryby, ważna jest także przynęta. A łowiąc na spinning, trzeba pamiętać, że stojące za kamieniami bolenie mają ograniczone pole widzenia, w którym przesuwająca się blacha przebywa stosunkowo krótko. Stąd prosty i logiczny wniosek. Błystka powinna być prowadzona bardzo wolno, a jednocześnie pracować na tyle energicznie, by sprowokować bolenia. Mnie od zawsze w takich przypadkach sprawdzały się trociowe wahadłówki. Zwłaszcza głęboko tłoczone tzw. karlinki – albo niklowane, albo dwukolorowe (wówczas strona wypukła blachy ma kolor zaśniedziałej miedzi lub mosiądzu). Niezłą przynętą są również woblery, ale prowadząc je w strefie przydennej, musimy liczyć się z zaczepami i możliwymi stratami tych, nie najtańszych zabawek.
A jak było z tym moim boleniem? Uderzył bardzo energicznie i natychmiast rzucił się do ucieczki. Pozwoliłem mu trochę „poszaleć”, chociaż żyłkę przez cały czas starałem się mieć napiętą. Gdy wydawał się być już zmęczony zacząłem holować go do brzegu. I wtedy nastąpiło coś, co zapamiętałem do dzisiaj. Było może jakieś trzy metry od brzegu, gdy boleń nagle szarpnął i rzucił się do ucieczki. Nie spodziewałem się tego. Trzymany prosto kij wygiął się niemiłosiernie, ale ja zyskałem tę jedną, dwie sekundy, by poluzować lekko hamulec. Odszedł kilkanaście metrów w głąb nurtu. Gdy się zatrzymał, na nowo zacząłem podprowadzać go do brzegu. Za drugim razem się udało. Boleń był mój.
Jakub Kleń