[2014.02.06] KOMU DZISIAJ KIEŁBIE WE ŁBIE?
Dodane przez Administrator dnia 06/02/2014 20:09:51
W zimowe wieczory, zamiast nad wodą siedzimy najczęściej nad wędkarską prasą i czytamy poświęcone tej problematyce ksiązki. Od czasu do czasu przejrzymy sprzęt, przetrzemy z kurzu kołowrotki, machniemy w powietrzu kijem, by sprawdzić, czy zachował dotychczasową sprężystość. A po za tym? Wspominamy wyprawy z poprzednich sezonów i obiecujemy sobie, gdzie pojedziemy na ryby w rozpoczętym właśnie roku.
W niedzielny wieczór, przeglądając jedną z książek poświęconych wędkowaniu natknąłem się na rozdział zadedykowany kiełbiom. Od razu odżyły wspomnienia z dzieciństwa. Bo to właśnie kiełbie, a nie płotki czy karasie, były pierwszymi złowionymi przeze mnie rybami. Jako dziecko wakacje spędzałem zawsze w Porąbce Uszewskiej, nad potokiem Niedźwiedź. Potok ten wszyscy we wsi nazywali oczywiście rzeką, ale oficjalnie był to potok – przynajmniej tak można było przeczytać na tablicy umieszczonej przed wjazdem na most. Była to (i tak jest do dzisiaj) woda typowo podgórska – płynąca w dość głębokim wąwozie, zimna i dobrze natleniona. Kiedyś była też krystalicznie czysta. Przyjeżdżali tam wędkarze z Brzeska, Tarnowa, a nawet z Krakowa, by polować na pstrągi i dorodne klenie. My, małe wówczas chłopaczki, zadowalaliśmy się kiełbiami. Do leszczynowych patyków przywiązywaliśmy żyłkę, na nią nawlekaliśmy spławik zrobiony z kawałeczka kory, a całość kończyliśmy haczykiem zrobionym z kawałka niewielkiej agrafki (prawdziwych haczyków długo nie mieliśmy, ponieważ mógł je kupić tylko właściciel karty wędkarskiej). Na taki haczyk zakładaliśmy niewielkie, wykopane z ziemi lub gnoju czerwone robaki i zarzucaliśmy nasze kije. Złowione kiełbie trzymaliśmy w dużym słoiku z wodą, a po łowieniu wypuszczaliśmy je z powrotem do rzeki. Zresztą cóż innego moglibyśmy z nimi zrobić? Mierzyły przeciętnie od dziesięciu do dwunastu, góra piętnastu centymetrów. Z haczyka, który nie miał zadziora schodziły bez problemu, zachowując dobrą kondycję. Pstrąga ani klenia nie udało nam się wówczas złowić – może dlatego, że nad wodą, jako siedmio-, ośmioletni chłopcy robiliśmy w sumie dość dużo zamieszania. A niewielkie kiełbie, do specjalnie płochliwych nie należały. Wystarczyło, byśmy posiedzieli cicho przez pięć i minut i już wracały na swoje stanowiska w płytkiej wodzie. To dziecięce wędkowanie musiało być wyjątkowym przeżyciem dla małych brzdąców, skoro pamiętam tamte klimaty po pięćdziesięciu latach. Później, gdzieś w połowie lata sześćdziesiątych, woda w rzece stawała się coraz bardziej zanieczyszczona i kiełbi zaczęło ubywać. Wreszcie zniknęły całkowicie. Jak już kiedyś wspominałem, w ostatnich latach sytuacja zaczyna się poprawiać i do Niedźwiedzia znów wraca życie. Spotkać w nim można już pstrągi, ukleje, klenie…, ale kiełbi, jak na razie, jeszcze tam nie widziałem.
Pisząc o kiełbiach, młodszym wędkarzom warto przypomnieć, że dwa gatunki kiełbi objęte są całkowitą ochroną (zakazem połowu) – to kiełb białopłetwy i kiełb Kesslera. Mniej obeznani z rybami wędkarze mogą za kiełbia wziąć również (trochę do nich podobne, zwłaszcza, gdy są małe) piskorza i kozę – a te gatunki również są prawnie chronione.
Jakub Kleń